sobota, 31 maja 2014

Dzień 4. Życzenia z całego serca

Skoczek, nazwijmy to naszym czwartym dniem, bo nie odzywasz się do mnie od trzech.
Ale może masz powód?
Więc tak, śledziłam skoki.
Akurat mi faceta rodzice się na głowę zwalili
Spodziewałam się jakiegoś normalnego wydarzenia sportowego. Jak mecz. Bo ja Realowi kibicuję;)  Zawsze są emocje i paczka czegoś niezdrowego, typu chipsy.
Plus mój chłopak i jego koledzy, ale o nich mniejsza.
Tak więc wracając... Wykładam się na kanapie, biorę chrupkę paprykową do ust, a tam kurde Amman na ekranie macha sobie nogą. Tak wysoko, że chyba chciał jakąś chmurę za zasłonięcie Jego Wysokości słońca ukarać. A chyba na obiekty sportowe nie wnosi się niebezpiecznych przedmiotów, więc tłuczek został za bramą. (Ha, już wiem czemu tak te konkursy lubicie- chwila bezpieczeństwa).
W każdym razie wyplułam ten fast food na moją przyszłą teściową.
Która mnie nie znosi, gdyż podobno sprowadzam jej syneczka na złą drogę.
No, tyle w temacie.
Szef niezawodnie dba o moją sylwetkę. Widać objął mnie programem ochrony dietetycznej.
Podziękuj mu;p
Aaa, jeden z Polaków rozgromił stawkę. Ejj, to czasem nie byłeś ty?
Odezwij się, bo zacznę się martwić, że Dawid Cię utopił w umywalce.
Maggy
                       ~~~***~~~

Mag<3
Tak, mieliśmy tu nieźle makabryczne zamieszanie.
Ale to Stoch zdobył złoto. Nie ja.
Znaczy się on jest spoko, żeby nie było, bo zazdrość to bardzo niskie uczucie, godne ludzi słabych i niesamodzielnych. Ale ...
No, zostałem marnym tłem noszącym mistrza na rękach. Widziałaś mnie co? On machał nartami, a ja go trzymałem z takim dziwnym gościem, który ma napisane na nartach, że ma luz w dupie.
(więc sorry, jak ma luz to równie dobrze może mieć tam mnie.
A ja nie przyjaźnię się z ludźmi mającymi mnie w dupie.)
Przechodząc do gorszych przeżyć...

Ostatnią noc spędziliśmy na balkonie. W przeciwieństwie do tamtej z sauny było urokliwie i względnie spokojnie. Może dlatego, iż chłopcy zdecydowali się zaopatrzyć w sporych rozmiarów butelkę, dzięki czemu (zamiast wyć) spokojnie gawędzili na temat hurtowni warzyw, którą podobno chcą otworzyć po zakończeniu kariery.
Może będą tam papryki, co?
(Nawiasem mówiąc nadal mam coś do papryk.
Nienawidzę ich. A przeczytałem w gazecie, że jak na prawdę coś olewamy, to jest to nam obojętne. Nienawiść natomiast stanowi więź...
Pięknie... Więź z czerwoną, ostro-słodką papką. Może to dlatego wciąż nie wygrałem zawodów?
Chciałbym znaleźć jakiś powód.
Przynajmniej się domyślać.
Hm..............
A tak w ogóle to wiesz, że ja Ci tych "Trenów za papryką" sprzed lat nie skończyłem?
Bo ja jej po dwóch dniach już nie żałowałem wcale a wcale.
Głupia się podłożyła, jakby swoją czerwonością chciała mi powiedzieć:
"Nigdy nie wleziesz na podium idioto".
No to oberwała.
A mnie się to tak bardzo spodobało, że dwa tygodnie później idąc przez takie przejście podziemne, w którym sprzedają kwiatki, zobaczyłem stragan z napisem "Owocek".
I chciałem znowu zniszczyć jakąś paprykę.
Bardzo, bardzo, z całego serca...
Pech chciał, że były zasłonięte stertą skrzynek.
Więc zachowałem się w najprostszy możliwy sposób.
Ze wszystkich sił odbiłem się od ziemi i wskoczyłem na tą stertę.
Tylko w cholerę bym nie przypuszczał, że tam całe kilogramy gruszek były...
Stałem zdezorientowany w tym żółto-białym soku i stwierdziłem, że od tego dnia będę jadł tylko mięso.
Żadnej ckliwości i rozczulania.
Żadnych warzyw i owoców.
Wytrzymałem dwa lata.

Ale ja Ci wcale nie mówię tego dla śmiechu. Bo popatrz, wtedy potrafiłem.
Zniszczyć gruszki, by otworzyć sobie drogę do papryki.
A teraz, co? Siedzę sam z bandą dziwaków, którzy trzymają w łapach moje marzenie.
I ich nie usuwam.
Nie umiem.
Cholera jasna.

Wracając na ten balkon.
Andreas, któremu nikt nie dał alkoholu siedział na posadzce i świecił z upodobaniem latarką w niebo, co z pozoru wydawało się zupełnie nieszkodliwe.
Gdy nastał świt wszyscy nagle zniknęli.
Nawet sobie nie wyobrażasz jak miło jest obudzić się w pustym pokoju, w którym nic nie buczy, nie świszczy i nie piszczy.
No najwyżej mucha, nieprawdaż?
Ale żyjąc z Wellingerem bardzo polubiłem muchy i już żadnej nie ciapnę.
Usiadłem na łóżku, aby korzystając z braku maleństwa rozpocząć gimnastykę poranną aż tu...
Na mojej kołdrze leżała dość zmięta i powiedzmy sobie szczerze bardzo śmierdząca paczka.
Myśląc, że to bomba, którą jak najszybciej chciałem wyrzucić przez okno, otwarłem ją.
Zawartość była żałosna. Resztki jakiś ciastek, które chyba mogły mieć z miesiąc i koperta i liścikiem:
"Mój drogi, dziękuję Ci za ten cudowny pomysł. Śpiewam sobie pod mostem, jestem szczęśliwy i nawet przez trzy dni jednego rubla zarobiłem! (Choć wpadł do rzeki, ale trudno, kupię maskę płetwonurka i go uratuję). W nagrodę ja też zadbałem o przyjemny dzień dla Ciebie. Zobaczyszsz co wymyśliłem. A narazie masz tu pięć pysznych pączków, które kupiłem przed wyjazdem z Polski do Willingen.
Zjedz sobie."
I uważaj bo będzie najbardziej oburzające...
"Twój najlepszy przyjaciel Dawid".

To było gorsze niż bomba.
Ale postąpiłem dokładnie tak samo jakbym postąpił z nią.
A potem się ubrałem i kpiąc z Kubackiego chciałem zejść na śniadanie.
Z tym, iż kłopoty zaczęły się już przy wejściu na stołówkę.
Wpadły na mnie te półgłówki, celując w twarz makaronem i krzycząc "wszystkiego najlepszego".
Na boku, zniszczyli mi kolejne spodnie, których zakup był przeogromną okazją.
-Yyy, co to za szopka?- zapytałem wprost.
-No jak to? Dawid nam wszystko powiedział, zaczynamy świętowanie twoich urodzin!
-Wy kretyni! Ja mam urodziny w czerwcu. I nie życzę sobie, aby którykolwiek z was je obchodził, jasne?
-Ale my mamy cały dwudniowy plan- udarł się Wank- jutro o 6.30 przedstawienie z maskami.
(To ostatnie słowo patrząc na ich twarze bardzo mi się spodobało).
-Ok- warknąłem- ale ta pomyłka tak czy siak nie usprawiedliwia faktu, że rzucacie we mnie tłustą, naolejoną skrobą.
-To są girlandy- "wytłumaczył" wielkolud- znaczy się chcieliśmy użyć prawdziwej petardy jak na sylwestra, ale nie mogliśmy kupić, chyba wybaczysz?
-Chcieliście mnie rozsadzić petardą?
-Oj tam, zdarzają się wypadki przy pracy. Ale popatrz jak my Cię kochamy, jak się postaraliśmy.
Rozglądnąłem się po jadalni. Wszędzie wisiał makaron oraz pokolorowane wstęgi papieru toaletowego i chusteczek do nosa.
(Wiem, częstotliwość użycia tych przedmiotów w moim świecie robi się już monotonna). Było cholernie kolorowo.
Nawet tłuczek Simona wyglądał mniej groźnie z trzonem owiniętym w bibułę i dużą kokardką na części ubijającej.
Wyglądał... Zanim go nie usłyszeliśmy.
-Chwileczkę- mruknął jego właściciel- mówicie o ścisłym harmonogramie, a ja przypomnę, iż MOJA przedmowa ku solenizantowi, miała się zacząć już dwie minuty temu. Wszelkie próby przerwania jej poniosą za sobą nieprzejednanie ciężkie konsekwencje. Zaczynamy... Wellingerze, co ty za przeproszeniem znowu odpieprzasz?
Pieszczoszek przyciskał do piersi soczek marchewkowy i głośno płakał.
-Bo ja zrobiłem coś strasznie okropnego...
-Hm... Żadna to nowość dziecko drogie, lecz majestat Simona Ammanna...
-Ja świeciłem latarką z Marsjanek w niebo!
-Słucham? Czym?
-No w witaminach dla przedszkolaków, są takie fajne dodatki- wytłumaczył Tom.
-Ale co w tym złego?- nie rozumiał Wank.
-Na niebie był samolot- pisnął Andi- i co jak to światło oślepiło pilota? Jeszcze pójdę do więzienia za katastrofę lotniczą?
-Faktycznie jasność laserowa- wtrącił się Richie.
-A może to nie był samolot tylko UFO- myślał dalej Norweg- zobaczyło napis Marsjanki to chciało wylądować. I wtedy dobrze byś zrobił bo UFO jest parszywie niebezpieczne.
Szwajcar stanął po tych słowach na granicy wytrzymałości, tłukąc gdzie tylko się dało.
-Andreas! Tego świecidełka to nikt by z 5-ciu metrów nie zobaczył!
-A ten samolot leciał wyżej niż pięć metrów?- spytało z nadzieją niemowlę.
Szef spojrzał na mnie z oburzeniem:
-Jak ty przygowujesz tego chłopaka do matury, co? Koniec tematu, a ty jak masz moralniaka to weź telefon, zadzwoń na pierwsze, lepsze lotnisko i przeproś.
-Ale mogę powiedzieć, że to przez kosmitów?
Ammann nie udzielił odpowiedzi. Zamiast tego tłuczek poinformował nas, iż zaczyna przemawiać.
-Począwszy od sprawy samych urodzin, muszę zaznaczyć wyraźnie, że żadna pomyłka nie zaszła. Twoja matka mogła Cię wydać na świat kiedy tylko zechciała. Ale ja, zdecydowałem, że dzień świętowania twojego narodzenia będzie dzisiaj. I koniec.
Zmieniając temat, aby zmotywować brać skoczkowska do poprawy swojego zachowania i udoskonalenia kultury osobistej, chciałem przypomnieć o dwóch ogłoszonych już przeze mnie projektach.
Pierwszy z nich to quiz wiedzy o Simonie Ammannie. Z Internetu możecie ściągnąć mój życiorys. Zawody będą złożone z części pisemnej i ustnej. Nagrodą dla zwycięzcy ustanawiam mój autograf ze zdjęciem i dedykacją.
Druga sprawa natomiast jest znacznie mniej przyjemna. Jestem zmuszony zarządzić demokratyczne wybory na najbardziej niemiłego skoczka narciarskiego. Słucham Tomie?
-Ja zgłaszam kandydaturę Mackenziego Boyd-Clowsa!
-Przepraszam?
-Ja popieram- dodał Atle.
-Naprawdę- zdziwił się Hildziak- nigdy nie byliśmy aż tak zdolni.
-Bo wiesz... Jak ta kandydatura upadnie to ja Cię znam. Ty wtedy oddasz głos na mnie. I... Jeszcze wygram, nie daj Boże.
-Roensen? Ty wiesz, że ja myślałem o tym samym? Trzeba mu przygotować kampanię wyborczą.
-Cicho! Skoczek, który zdobędzie najwięcej głosów podlega srogim sankcjom. Przykładowo dwutygodniowy zakaz rozmowy z Simonem Ammannem, nakaz podchodzenia do Simona Ammanna na mniej niż kilometr, zakaz prania firanek Simonowi Ammannowi.
-Ejjj Atle- mruknął Tom- ja chyba jednak zagłosuję na siebie, wiesz?
-Co? Ty pajacu, miałeś głosować na mnie...
Wszyscy zaczęli ryczeć i wyć, a na domiar złego wrócił Andreas, piszcząc, że żadne lotnisko nie chce odebrać jego telefonu.
Simon natomiast zaczął się szykować do złożenia mi życzeń.
Powiedział nawet, że mogę dotknąć kokardki na jego tłuczku.
Ale powiedzmy sobie szczerze miał przy tym taką minę, że na prawdę myślałem sobie, iż mi wyzna, że jesteś Janem Maturą.
Albo Romanem Koudelką.
Ogólnie jak się zacząłem obawiać to o Koudelce pomyślałem pierwszym.
Ale no kurde nie wyobrażam sobie abyś chodziła z otwartą gębą.
W ogóle ty przecież masz chyba twarz, a nie gębę.
A raczej na pewno.
Więc mogę drżeć wyłącznie, że jesteś Maturą.
Ok.
Przepraszam.
Koniec pieprzenia.

Przechodząc do najgorszych numerów w programie, Simi łaskawie zezwolił na krótką przerwę, podczas, której chętni mogliby mi wręczyć prezenty.
(A- czego chyba jeszcze o mnie nie wiesz- nie ma zjawiska, które wkurwia mnie bardziej od dostawania prezentów. Jak czegoś chcę to pójdę to kupić, a ludzie niech się odwalą z uszczęśliwianiem na siłę).
Ale powiedz coś nienormalnym.
Zaczęło się od nieszczęsnego Welliśka. Przylazł mi z tandetną torebką zawierającą w sobie ręcznik... I kapcie.
Nie powiem sam ręcznik bym przyjął, bo jeszcze cudem był bez żadnych misi, ptaszków i kwiatuszków, ale buty? Powiedziałem sobie, bose stopy, aż PŚ nie wygram. A tu ta mała, niemiecka weszka mi światopogląd rozwala.
Musiałem go zwyzywać od idiotów.
I nawet to zrobiłem.
Płakał, że słyszał jak marudzę o takich cieplutkich, milutkich przez sen i on chciał dobrze, a znowu kogoś obraził. I że tak na serio to ja go nie lubię.
No, służy mu moje towarzystwo. Zaczyna wyciągać rzeczowe wnioski.
Rzuciłem tymi kapciami na ziemię.

-Teraz mój prezent- udarł się Severin- bo ja jestem najlepszy i mam aż dwa!
Cholera, wyznam Ci myślałem z całym spokojem, że to będą gąbka i płyn do kąpieli.
Ale Wank musi niestety zmienić swoją rozprawkę. Ten psychol jest jednak pomysłowy...
W tekturowym pudełku znajdowała się cała misterna konstrukcja zbudowana z welliśkowych rurek do picia soczków (praktyczne, gdyż gdy młody pije z kubka, zawsze trzeba biegać ze ścierą).
-Freund?
-Nie musisz mi nawet dziękować. Ciężko pracowałem przez tydzień, ale chciałem Ci dać tą radość.
-Ale... Powiedz mi proszę co to jest?
-Jak to?- fuknął- nie widać? Aparacik na zęby, a co ty sobie myślisz. Nie ogarnąłeś, że masz krzywe? Powinien być dobry, bo mierzyłem na sobie i wchodzi do ust na luzie.
Serio, myślałem, że zwymiotuję...
-Wyrówna Ci zgryz, a jak jeszcze przyjdzie druga część mojego daru to będziesz wyglądał jak bóstwo chłopie. Tylko nie jak Andreas w saunie, a na serio.
Bezradnie podziękowałem.
Martwi mnie, że momentami mój, cięty, pełen pogardy język nie ma już najmniejszej siły woli.
Nie mówiąc już o przebiciu...

Dalej było już tylko gorzej.
Diethart kupił mi ogromny plakat o (jakże interesującym) tytule: "Rodzaje kur ozdobnych".
Objaśnił, iż każdy człowiek szanujący się musi kochać jakieś zwierzę. A skoro gatunek najwyższy zarezerwował już sobie on sam to stwierdził, iż drób może być dla mnie bardzo przyjemny.
I podobno się z nim dogadam...

Niedbale rozwalałem kolejne zawiniątka, ale przy Wankim musiałem się zatrzymać.
Chlopaczyna dała mi jakąś dziwaczną książeczkę: "Zabytki architektury drewnianej na terytorium Białorusi". Wszyscy zaczęli wytężać nieistniejące umysły, bo przyznasz, że nie łatwo znaleźć jakiekolwiek, nawet najdebilniejsze odniesienie tego tematu do mojej osoby.
Rysiek stwierdził, że wielkolud chce wziąć ten swój bajkowy ślub na Białorusi.
To by się zresztą było całkiem logiczne, bo przecież widzisz jak ludzie kochają obarczać mnie winą za swoje durne decyzje.
Jednak Andreas zaraz zaprotestował i podał wyjaśnienie, które spodobało mi się najbardziej ze wszystkich elementów tego przeklętego dnia: kupił to bo musi oszczędzać.
No, to rozumiem.
A Freitag niech sam jedzie na Białoruś.
Jest nadzieja, że nie wydadzą mu zgody na powrót.

Grupka innych biedniejszych skoczków złożyła się na jakieś DVD z instrukcjami jak podrywać kobiety.
Nawet bym to przebolał z pogardą na twarzy, ale Hilde musiał oczywiście nagle wstać i zacząć machać łapami.
-Ja Cię za nich błagam o wybaczenie. Ja protestowałem przeciwko temu pomysłowi. Bo ja szanuję ludzką odmienność.
-Mógłbyś minimalnie jaśniej?
-No bo wszyscy jedzą chleb. Ale gdyby ktoś na przykład jadł mydło to ja się nie obrażę. Serio można kochać co się chce, może oprócz Roensena. Tolerancja to się nazywa.
-Tom chce Cię spytać czy nie jesteś czasem homo...- zaczął Freitag.
-Rysiu! Chciałem mu to wytłumaczyć trochę delikatniej, mniej brutalnie...
Skończyło się na rękoczynach
Mag, ja mam dość.
Taki Kubacki Osioł to nawet mi to w studiu telewizyjnym zasugerował.
A przecież ja po prostu szukam kobiety idealnej. Bez wad, niezdolnej do płaczu (bo ja nie umiem pocieszać) i takiej która wychowa ciche, kulturalne, niewellingerowate dzieci, jak już kiedyś się takowe pojawią.
A takiej nie ma.
Więc to jest SAMOTNOŚĆ Z WYBORU.
(Tak na boku ty chyba też powinnaś być sama, bo to nie jest moja sprawa ale Ci ten szanowny związek nie służy).
Wracając w tym momencie otworzyły się drzwi.
Stała w nich jakaś dziewczyna, na oko w wieku dwudziestu kilku lat, z promiennym uśmiechem i małą siateczką w ręku.
Sala umilkła.
-Ooo, no druga część mojego prezentu wreszcie przyszła- ucieszył się Sevcio.
-Ejjj- Richie błyskawicznie zszedł z Toma, na którym siedział waląc go, (z prędkością godną komara pięściami)- Freund, mi na urodziny tylko skarpetki kupiłeś. A to ja jestem z tobą w zespole, nie on.
Przybyszka zignorowała go. Podeszła natomiast do mnie, wzięła mnie za rękę i bacznie się jej przyglądając oświadczyła łamaną angielszczyzną, iż pan Freund już jej wszystko wyjaśnił i możemy przejść na górę.
Oniemiałem i oczywiście natychmiast się jej wyrwałem.
Freitag zauważył to w mgnieniu oka i zaraz zaproponował, że jak ja nie chcę to on z przyjemnością przejmie prezent.
-Od kiedy ty dbasz o detale urody?- zdziwił się Freund.
Nie doczekał się jednak odpowiedzi, niemiecki playboy wybiegł z pomieszczenia, wręcz szarpiąc za sobą biedną kobietę.
Wybuchło piekło.
Simi biegał za Severinem z tłuczkiem, głosząc jednocześnie kazanie na temat utraconej moralności i odrzuconej cnoty.
Przerwał im dopiero sam Richard.
Wrócił zdecydowanie zbyt szybko głośno krzycząc:
-Ona mnie pokaleczyła obcinaczką do paznokci! Macała mi dłonie!
-A co?- Freund zatrzymał się wyrywając przewodniczącemu rady jego atrybut i wrzucając go w makaron- jak chciałeś żeby zaczęła od stóp to mogłeś jej powiedzieć.
-Jakie stopy? Czy w tej Rosji niczego nie potrafią zrobić normalnie?
-A co może robić manicurzystka poza stopami i dłońmi? Rosną Ci paznokcie na brzuchu pajacu?
-To... To była kosmetyczka? Boże, to już chyba rozumiem do cholery dlaczego dała mi w twarz... Ludzie, wywalcie stąd Ammanna i wnieście jakiś alkohol...
W tym momencie poczułem, że przeżywam na prawdę wyjątkowy dzień.
Nieczęsto widzi się Rysiunia z miną zbitego psa. A to jest bardzo, ale to bardzo rozkoszny widok.

Maggy, za czyje winy ja płacę życiem z nimi.
Bo przecież za odpokutowanie moich własnych wystarczyłoby jedno spojrzenie na Pieszczoszka.
Trzymaj się<3
PS. Mag, jaka teściowa? Ty chyba nie chcesz wyjść za tego gościa. To byłby kiepski pomysł.
Serio.
_____________________________________

Jeszcze dwa tygodnie męczarni Skarby;)
Potem wracam do regularnego pisania i obecności w blogosferze. Zresztą przypuszczam, że większość z was ma to samo, więc nie trzeba tłumaczyć.
Przepraszam za błędy, poprawię je wieczorem.
A teraz muszę się dostać na lotnisko
;) Co przy komunikacji miejskiej nie będzie takie proste.